Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski II.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   139   —

— Zapominasz, że byłem, nawet poniekąd jestem takim, jak on...
— O, ty co innego!
— A jednak nie należy go drażnić! Pamiętasz, co mówiłem ci wtedy!
— Kiedyż to nareszcie się skończy!... — westchnęła dziewczyna, odsuwając się z niechęcią.
— Niezadługo, niezadługo...
— Mówisz mi to już od trzech miesięcy. A według mnie wszystkie te przeszkody nie mają żadnego sensu... Powiedz mi nareszcie, co to znaczy? — dodała, zwracając się ku niemu i zaglądając wprost w oczy.
— Jeszcze chwilkę, chwilkę cierpliwości, a dowiesz się, wszystkiego się dowiesz i... przyznasz, że miałem rację, że istotnie... miłuję cię! — odszepnął.
Nastazja odchyliła się na poręcz sani z cichem westchnieniem.
— Więc proszę cię, abyś była uprzejma dla Stiepanowa, i nawet chcę posadzić go z tobą do sani, gdy po śniadaniu ruszymy dalej z przy« stanku. — Przenigdy! A ty z kim pojedziesz?... — Z twą matką. — Nie, nie chcę, z nikim nie chcę jechać, tylko z tobą!... Przekomarzali się tak, aż Beniowski spo« strzegł nieopodal drogi wielką, już pod dach wy« prowadzoną budowlę, na której uwijała się po-