Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski II.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   115   —

nął w odwróconej jej dłoni, jak w kielichu kwiatu.
Tupot psów, skrzyp sani, brzękanie „osztołów“, okrzyki i nawoływania ludzi, zbliżające się gwałtownie, ostrzegły ich, że przyszedł czas, by się rozstali.
Grześ krzyknął na psy grubym głosem starego psiarza i zatrzymał zręcznie sanie przed siostrą. Beniowski pomógł mu je zawrócić i usadowił pieczołowicie Nastazję.
Chwilę potem mknęli w dwie przeciwne strony.
Wygnańcy mijali bory, doliny, wzgórza i pasma zaśnieżonych gór, wciąż kierując się ku stojącemu na zenicie słońcu. Przypiekało. Zmęczone, zgrzane psy co chwila lizały śniegi wywieszonemi ozorami i pokładały się przy najmniejszym przystanku. Dopiero gdy droga wywiodła na krawędź morza, powiało chłodem. Zatrzymali się, dziwując niezwykle pięknemu widokowi kier lodowych, rozkołysanych na morskich odmętach.
Przypędził je tu do samego brzegu wiatr i silny flukt bałwanów, jaki bił o skały. Ogromne, lśniące bryły z niezmiernym hukiem, zgrzytem i stukotem ześlizgiwały się po bokach gwałtownie wzdymających się fal i rzucały wściekłemi zastępami na stromy brzeg. Z pod ich cielsk, ze szpar, z niedomkniętych paszczy ich spękanych krawędzi wysoko pryskała ślina wzburzonej piany, chlustały bicze zielonawych wytrysków, roz-