Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski II.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   116   —

nosząc daleko słony pył. Wodna kurzawa rychło zmoczyła, niby z dołu bijący deszcz, wstrzymaną przez Beniowskiego na krawędzi wiszaru karawanę wędrowców.
Psy pokładły się, a ludzie nie odrywali oczu od wrzącej w dole szalonej walki, od potężnych brył lodowych, z jękiem i rykiem spływających jako wiórki drobne w leje wirzysk, gdzie uderzając o się wzajem, topiły się i mełły w szatańskim młynie. Na miejsce znikłych pod wodą pojawiały się inne, wynurzały z zielonych toni białe łona i roziskrzone w słońcu złomy, zapalając to tu, to tam błyskawice diamentów i tęczy, niby błyski oczu rozigranych bestyj.
Pomimo jednak niezmiernych wysiłków morza, wszędzie, jak okiem zajrzeć, panowały tu jeszcze lody. Widać je było wzdymające potworne łbiska, szeregi nieprzeliczone, aż po kraj widnokręgu... A szedł od nich taki szum, ryk, grzmot, że mowa ludzka nawet zbliska nikła w nich bez śladu.
— Kiedyż to wszystko odejdzie!... Mam wrażenie, że nigdy nie starczy słońca, by roztopić te lodowce! — szepnął Panow do Beniowskiego, gdy ruszyli dalej.
— Morze zabierze je i połknie, jak garść śmiecia! — roześmiał się ten. — To tylko wobec człowieka takie przeraźliwe, ale i ten daje sobie z tem radę dowcipem... Majtkowie islandzcy nigdy po innem nie pływają morzu; życie ich mija wśród lodów i morskich fal!... Jeżeli wiatr