Strona:Wacław Sieroszewski - Beniowski II.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   114   —

— Nikt wiedzieć nie będzie!... A zresztą co mię to obchodzi! Kto mi tu słowo może powiedzieć!... Nowosiłowa ojciec już podkupił... On jeden coś śmie...
— Ho, ho!... Dużo tu jest oczów, co nas śledzą gorliwie!?
— Myśli pan o Stiepanowie! Nienawidzę go!... Pocoś pan kazał mi go przynęcać? Jest to wstrętna dla mnie nad wyraz osoba!...
— A jednak... błagam panią, niech pani nie odtrąca go ostatecznie... jeszcze... jakiś czas!...
— Dziwna jakaś tajemnica!... Albo pan mię... nie kocha... albo...
Beniowski przemilczał; szli kroków kilkanaście, nie mówiąc do siebie, nie patrząc na siebie, a gdy wreszcie Beniowski rzucił na nią zukosa spojrzenie, dostrzegł łzy wiszące na długich jej rzęsach.
— Niech się pani uspokoi!... Przysięgam, że już niedługo wszystko pani wyjaśnię, wytłumaczę!
Ujął dziewczynę za rękę; nie broniła jej i wydała się osłabłą i bezwolną.
— Dobrze!... — rzekła wreszcie. — Będę czekać!... Wszak czekałam tak długo, a mogłeś wcale się nie zjawić!... Bywaj zdrów więc, ale pamiętaj, pamiętaj, że straconym dla mnie jest bezpowrotnie każdy dzień spędzony bez ciebie... Pamiętaj, pamiętaj, kochany!
Beniowski podniósł jej rękę ku ustom i uto-