Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jedną noc mogą przespać się i na ziemi! — rzucił ktoś z ciemności.
— A wy rozdzielilibyście się na mniejsze grupki. Przecież na pewno nie przedstawiacie zupełnej jednolitości przekonań. Małe ilości łatwiej by mogły znaleźć pomieszczenie w odpowiednich naszych ugrupowaniach. Es-decy naprzykład już umieścili swoich. Pe-pe-esów mogliby przytulić es-erzy, jako najbardziej im pokrewni... ludowców — trudowicy, anarchiści do anarchistów... — radził przyjacielsko Wujcio.
— To przedstawia pewne niedogodności... — oparł się Wojnart. Przedewszystkiem mają wspólne gospodarstwo, po drugie nie wszyscy umieją po rosyjsku.
— Jaktonie umieją po rosyjsku? Niemożliwe! — gorszył się Somow.
— Wiecie co, chłopcy: umieścimy się pod pryczami! — zwrócił się Wojnart do robociarzy. Przyniosę zaraz szczotkę, świece, wymiecimy sobie, wyłożymy podłogę gazetami... Będzie wspaniale! Rzeczy swoje również zaraz przyniosę, gdyż chcę być z wami. Co, zgoda?... Jak gromadnie, to sporzej, jak samemu, to gorzej!... — zakończył wesoło.
— Rozumie się! Nie będziemy tych mochów o łaskę prosić!... — huknęli zgodnie.
— Ani naczelnika więzienia też!... — dodał Finkelbaum.
Tak uczynili.