Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie udało mi się złapać naczelnika więzienia. Wyjechał na miasto, a bez niego zrobić tego nie można. Zresztą wątpliwa rzecz, żeby się zgodził. Chętniej przenoszą stamtąd tu, niż stąd tam... Boją się, abyśmy, zdeklarowani zbrodniarze, nie zepsuli was ostatecznie... — roześmiał się.
— Więc co zrobimy?...
— A no, poczekajcie!... Hej towarzysze — zwrócił się głośno po rosyjsku do ogółu więźniów. Czy nie moglibyście posunąć się trochę, każdy choć o cal, aby zrobić miejsce dla przybyłych.
— Trudno będzie, Władysławie Kaźmierzowiczu! — odrzekł siadając na posłaniu jeden z najbliższych.
— Leżymy jak śledzie w beczce!...
— Nawet na drugi bok w nocy obrócić się niepodobna!...
— Dlaczego nie zażądali, żeby ich pomieszczono w nowem skrzydle?... — wybuchnął znowu Somow.
— Albo w waszej kamerze? — spytał Awdiejenko.
— Właśnie będę jutro robił o to starania!... — przyznał się Wojnart.
— Acha, dla Polaków to będziecie robili starania!... — krzyknął Lesków. — A dla mnie?!
— Owszem i dla was. Chodzi o dzisiejszą noc!...