Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chu, głośne rozmowy, stukanie naczyń i tupot nóg, połączony z brzękiem łańcuchów. Łagodny szmer stłumionych szeptów unosił się nad tonącemi w cieniach pryczami. Tu i owdzie tliła się czerwona iskierka palonego papierosa. Przybyłymi już niebardzo się interesowano, widać, że było to tutaj zjawisko zwykłe. Niektórzy z Polaków błądzili wśród więźniów i zawiązywali z nimi rozmowy, większość jednak trzymała się razem, na uboczu.
— Wojnarta nie widać. Doprawdy nie wiem jak noc spędzimy?!... — mruczał doktór.
Zbici w kupkę spoglądali markotnie na szeregi nóg w grubych buciskach, wystających z cieniów wzdłuż krawędzi prycz. Robotnicy rozwiązywali węzełki, wyjmowali stamtąd chleb, suchary, cukier oraz naczynia, aby mieć je w pogotowiu przy rozdawaniu zapowiedzianej kolacji.
Zapalono parę brudnych okopconych lamp naftowych, na pryczach tu i owdzie u wezgłowi zapłonęły stearynowe ogarki i przy świetle ich zabielały rozwarte stronice książek oraz krótko ostrzyżone głowy czytelników.
Dopiero po kolacji zjawił się Wojnart, bardzo znużony i z głębokiem westchnieniem przysiadł na rogu pryczy naprzeciw towarzyszy.
— No, cóż u was słychać?... Znaleźliście miejsca?
— Ale gdzie tam! Myśleliśmy, że nas przeniesiecie.