Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jaki honor?... Co za honor!... Też znawcy honorowi!... Parchy!... — oburzył się Bondarenko.
— Zapewne, zapewne, ale z drugiej strony!... — łagodził Dżumbadze.
— Żadnej niema strony!... Parchy są i to oni mącą!... Łby imby poukręcać!...
Dżumbadze żałośnie kiwał głową i chrypiał bez słów, daremnie starając się opanować atak kaszlu.
— Wynoście się stąd!... Znaleźli sobie miejsce na spory!... — odpędzał ich od chorego Leskow.
— Ach, Boże mój, szkoda, że ich odpędzasz!... Możebym ich pogodził... Wszyscy przecież oni są dobrzy... To nieporozumienie... Trzeba wytłumaczyć!... Doprawdy niezgoda ta więcej mię męczy niż kaszel!... — szeptał błagalnie Dżumbadze.
Rzecz prosta, że postanowionej już „delegacji“ do oficera nie wysłano, gdyż pójść tam nikt nie chciał. Zwalono więc tylko ze starostwa Dobronrawowa a wybrano na jego miejsce na znak protestu... Butterbrota.
Nie obeszło się bez gorących starć, gdyż pe-pe-esowcy i en-zet-erzy, wogóle wszyscy Polacy za wyjątkiem lewicowca Potockiego, głosowali przeciw niemu, co wywołało wybuch wymysłów i oskarżeń ze strony socjal-demokracji wszystkich odcieni. Z tego powodu toczyły się