Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niec i źrenice gwiazd blado migotały na perłowo-srebrzystym wnęku firmamentu.
Słońce nikło na krótką chwilkę, aby prawie w tem samem miejscu znowu wypłynąć nad niskim widnokręgiem — na długi dzień, czyste i złote. Rozstępowały się przed niem szare chmury, przylegając obwisłemi piersiami nieledwie do samej ziemi, odpływały na strony jak wielkie wydęte żagliska.
Na brzegach lasy i bagna bez końca. Wioski zjawiały się niezmiernie rzadko i przystań często ograniczała się do lichej budki stróża oraz bursztynowo-żółtych składów drzewa, z których parowiec czerpał swoje paliwo.
Więźniowie na barce spali mało, podnieceni ciągłą jasnością dnia, nieznanemi widokami oraz niecichnącą burzą wewnętrznego wrzenia, gdyż nocna pijatyka Dobronrawowa i Wujcia z oficerem została przez Odesskiego wykryta.
— Cóż wy na to, panie szlachetny?!... Co wyrabia wasza inteligenczija!... Pieniążki ludowe — tiu, tiu!... Okrągłe są, łatwo się toczą!... — zaczepiał Dżumbadzego Gorainow.
— Zapewne, że tego... nieładnie!... Ale przepraszam... za własne pieniądze!... — chrypiał chory.
— Choćby za własne — nie wolno! To jest poniżające!... To brak honoru!... — napadł nań przechodzący mimo „Monsieur Puritz“.