Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wciąż rozprawy na przepełnionym ludźmi pokładzie.
— Niech tylko dostrzegę, że choć na jotę nas krzywdzi, a zęby mu wybijemy! Prawda Rochu?... — odgrażał się Barański.
— Poco zęby?... My lepiej oddzielmy się i zróbmy swoją komunę... — radził „Monsieur Puritz“.
— A jakże! A co jeść będziem?... — mruknął Wickiewicz.
— Co jeść będziemy?... Phe!... To co i inni!... Muszą nam naszą część wydzielić... Przecież kupowali i dla nas!...
— Kto ich zmusi!?...
— Nawet gdybyśmy swoje pieniądze mieli, gdyby nam wydano strawne, niema tu gdzie kupić!... Pustynia!... Wiozą i wiozą, a gdzie nas wyrzucą?... — westchnął Cydzik.
— Miał nosa Dobronrawow, że zakupy zrobił!... — zauważył doktór Frączak.
— Cóż z tego, kiedy jeżeli starczy, to zasługa za to spadnie na Butterbrota, a jak zabraknie, to on winę zwali na Dobronrawowa! — wmieszał się Finkelbaum.
— A ja myślę, że zabraknie, bo ziemniaków mało kupili... — burknął Wickiewicz.
— Już on sobie da radę, nie bójcie się... — upewniał „Monsieur Puritz“.
— Ja się też nie boję, ja tylko tak powiedziałem!... na wszelki wypadek!