Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ogni luminatorów, przebijały ciemności, kołysały się i pełzały po czarnych toniach jak języki złotych płomyków, mglisty brzeg przeciwny opadał woddali na ciemne wody jak chmura. Było cicho i pusto.
— Widzi pan, jakby tu można teraz... doskonale!... Zdjąć kajdany, przebić siatkę w jednem miejscu, dalej ją rozpleść, spuścić się do wody, odpłynąć trochę z prądem, minąć barkę, parowiec i hajda na brzeg!... — szepnął Gawar, chyląc się blisko do Wojnarta. Ten znów się otrząsnął.
— Niezupełnie. Widziałeś na brzegu!... Zresztą... nie mogę teraz!... — Zaczekać muszę... nie mogę!...
— Potem będzie... za późno. Na pewno spędzą nas z pokładu i postawią na nim szyldwacha!...
— Cóż robić! Jeszcze się zdarzy okazja niejedna!...
— Zapewne, ale teraz takby łatwo!...
— Dajmy temu pokój!... Powiedz mi raczej chłopcze, czy masz wieści od rodziców?...
— Właśnie że nie mam i to mię bardzo niepokoi! Matka na pewno pisała...
— List zaginął... Och, te listy!... Okrutni są nieraz ludzie! — odszepnął Wojnart i znowu postąpił kilka kroków wzdłuż pomostu, starannie podtrzymując tym razem łańcuchy, aby nie zabrzęczały.