Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Do żadnego gimnazjum nie chodziłem... Chodziłem do szkoły polskiej... Przecież ja za bojkot szkół rosyjskich!...
— Ach, tak, tak!... Prawda!... Mówiłeś mi to... Daruj, zapomniałem!... Cicho, zdaje się, że idą!... — przerwał, nasłuchując w stronę ulicy.
Tam jednak szumiał jak przedtem jeno wiatr, siąpił deszcz, szemrały strugi płynącej rynsztokami wody i monotonnie stukały buciary chodzącego wpobliżu szyldwacha.
— No, a wpisy?... Nasze szkoły takie drogie!... — ciągnął Wojnart głosem znużonym.
— Zwalniano mię. Pan Zawadzki i „Księżniczka“ wyrobili mi zwolnienie; obiecywali nawet stypendjum, ale nie udało się...
— Czy myślisz, Gawar, że oni prędko wrócą?... Zimno coś... A ci gadają i gadają!...
— Myślę, że wrócą niedługo, nad ranem mamy podobno ruszyć w dalszą drogę!...
Wojnart otrząsnął się, oderwał od drucianej zapory i zrobił parę kroków w głąb pomostu, cicho zadzwoniły mu na nogach łańcuchy, szyldwach stanął natychmiast i pilnie wpatrzył się w stronę barki.
— Widzisz, chłopcze, jacy czujni!... Przeklęci!... Znowu zabronią nam wychodzić w nocy na pokład!... — mruknął, podtrzymując kajdany ręką.
Przeszli na przeciwną stronę barki, gdzie widać było jedynie ciemną, lśniącą wstęgę wody, szemrzącej jednostajnie. Wydłużone odbicia