Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wojnart nie wracał do kajuty; przysłuchiwał się lecącym stamtąd głosom i wsparłszy czoło o zimne druty siatki ochronnej, patrzał na stromo wznoszący się ku górze i niknący w ciemnościach brzeg rzeki. Rzadkie latarnie naftowe oraz ognie okien miejskich woddali czerwonawo przeświecały przez mgłę szarugi.
Wpobliżu przystani tam i napowrót jak wahadło chodził żołnierz z karabinem na ramieniu, to niknąć w mroku, to pojawiając się w smudze światła, bijącej z luminatorów barki.
Dobronrawow wraz z drugimi aresztantem, starostą kryminalistów, otoczeni przez żołnierzy, brzęcząc łańcuchami, minęli wartownika i znikli w cieniu stromej pustej ulicy.
Wojnart wciąż z natężeniem patrzał w tamtą stronę; wtem ktoś nieśmiało stanął koło niego.
— Acha, to ty chłopcze!... Co się dzieje... na dole? — spytał cicho. — Któż tam peroruje?...
— Sprzeczają się o to, czy rewolucionista może pić czy nie! — odszepnął Gawar.
Wojnart nic nie odrzekł i nie zmienił pozycji.
— A pan co o tem myśli? — spytał cicho chłopak.
— Myślę, że wogóle... pić nie warto!... Ludzie nie na tyle znów dużo mają rozumu, aby go umyślnie starać się stracić!... Kto raz obrał drogę spraw nieosobistych, powinien odsuwać od siebie wszystko, co przeszkadza, powinien wszystko poświęcić, inaczej nie osiągnie celu...