Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— On idzie!... Hańba!... Towarzysze, nie puszczajcie... To jest Bóg wie co? — krzyczał Odesskij.
— Głodem chcecie nas zamorzyć, żydy!... — krzyczeli ukraińcy.
— Wezwali go, musi iść!...
— Za kawałek cukru, za białe bułki, za obwarzanek... rewolucję gotowiście sprzedać!...
W kajucie zawrzało; jedni doskakiwali do drugich nieledwie z pięściami i Gołowin nie mógł z rozgorzałemi namiętnościami dać sobie rady. Dżumbadze kaszlał coraz głośniej, kiwał głową i patrzał gorejącemi żałośnie oczami na kłócących się towarzyszy.
Wojnart dogonił Dobronrawowa już na schodach.
— Towarzyszu — rzekł cicho — nie dam wam kartki, gdyż lękam się, że was mogą zrewidować... Gdybyście jednak spotkali, to postarajcie się jej powiedzieć, że wszędzie i zawsze gotów jestem na wszystko... Może ona wam co da?
— Rozumie się, rozumie się!... Bądźcie spokojni... — mruczał Dobronrawow. — Ktoby się spodziewał, taka historja!...
Podoficer czekał nań przy furtce i mruczał gniewnie.
— O północku!... Sklepy zaraz zamkną!... Do djabła z taką robotą!... Do miasta daleko!... Ciemno, deszcz pada!...