Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I tak dalej wyśpiewali wszystkie pieśni, jakie znali o marzeniach i tęsknocie...
— Tam u nas ciepło; teraz kwitną azalje i jaśminy... Taki zapach w wąwozach... aromat... zdrowie!... Pierś dyszy lekko... Siądziesz na progu, słuchasz pieśni, co płyną z sakli rozsypanych po zboczach... Strasznie lubię śpiew Leskowa, on mi przypomina... — zwierzał się, ciężko dysząc, Dżumbadze Gorainowi...
Szewc milczał posępnie.
— Burżujstwo!... — rzekł wreszcie. — Ot u nas, wiśnia była pamiętam, w sadzie sąsiedzkim. Owoców zawsze jak nasiał, czerwona cała jak w ogniu, liści nie widać. Raz pokusa wzięła, przeleźliśmy z bratem przez parkan i na drzewo; już, już owoców sięgamy... Wtem: cap!... Sąsiad nas za kark... Tak nas sprał, tak sprał, że trzy dni siedzieć nie mogliśmy, a ojciec jeszcze poprawił. ...Ot tobie, lato i dobra pogoda!
— Tak, wielka szkoda!... Okrutni bywają ludzie!... — westchnął chory.
Późno w nocy wrócił Dobronrawow z miasta i nie zaraz mógł się Wojnart z nim rozmówić.
Długo trwały rozmowy gospodarcze starosty i z nowym oficerem konwojowym i ze starostą oraz kucharzami kryminalistów, długo układano warunki i porządek nowego życia zanim wreszcie zmęczony i zły jak „sto djabłów“ Dobronrawow przysiadł na rogu pryczy w zajętem dlań miejscu. Butterbrot dawno już chrapał; więk-