Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szość więźniów leżała na posłaniach, gwarząc półgłosem i paląc ostatnie przed snem papierosy.
Słychać było jak Leskow upomina łagodnie kaszlącego okropnie Dżumbadzego.
— Widzisz, siedziałeś za długo na pokładzie!... Jak małe dziecko!... Oka z ciebie spuścić nie można!...
— Śpiewałeś tak ślicznie dzisiaj!... Było ciepło. Nie przypuszczałem. Tu pod pokładem tak ciemno, smutno!... Tak chciałem, tak chciałem, chociaż trochę!... Nie gniewaj się!... — tłumaczył się chory.
— Pojmuję i wcale się nie gniewam, ale czyż nie gorzej, jeżeli potem parę dni zrzędu nie możesz wychodzić!... Weź krople, ulży ci!... Pomóż mi, Gawar, dać lekarstwo, potrzymaj świecę!...
Wśród sąsiadujących z chorym Polaków zrobił się mały ruch.
Wojnart tymczasem ześliznął się niepostrzeżenie z pryczy i zbliżył nieśmiało do Dobronrawowa.
— Cóż?
— A nic! Masz swoją kartkę zpowrotem.
— Przecież prosiłem cię, żebyś ją zniszczył?
— Eh, zapomniałem. W głowie się mąci od interesów. Ten żyd zamęczy mię swemi pomysłami. Wszystko się już układało doskonale, pieniądze obiecano nam i w Tobolsku, i w Tomsku... Znalazłem kredyt tymczasowy u żyda, co u kryminalnych trzyma „majdan“. Wtem: trach!
— Co: trach? Czy ona ci co powiedziała?