Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tymczasem starostowie pod strażą starszego nadzorcy i dwóch żołnierzy śpieszyli środkiem ulicy na plac targowy do „Gościnnego dworu“.
— Zaprowadzę was do najlepszych kupców i do... uczciwych! Inni gotowi was wyzyskać, żeście nietutejsi, że nie znacie cen... Ci — nie! Za nich ręczę jak za rodzonego ojca!... Nieposzlakowani ludzie, całe miasto ich szanuje, a oni lubią was; wszystkie partje przechodzących aresztantów u nich kupują i są zawsze zadowolone!... Doprawdy nie lżę!... Jak Boga kocham!... — gadał nadzorca.
— Tak, tak! Rozumie się... Ale przedtem możebyście wstąpili gdzie coś przetrącić?! Tak na krótkie nabożeństwo, bo na picie herbaty niema czasu!... Głodny jestem!... — przerwał Dobronrawow.
— Poco wstępować!?... Kupcy poczęstują, słowo im tylko szepnę a wszystko będzie, jak się patrzy!... Oho, nie znacie jeszcze naszych sybiraków!
— Czy ci kupcy są sybirakami?
— A jakże i ja też jestem sybirak!... — z dumą objaśniał nadzorca.
Wojnart milczał, rzucając nieznacznie spojrzenia na drzwi mijanych magazynów i wyloty ulic. Zatrzymał się nagle na rogu.
— Słuchaj, Dobronrawow, tu widzę przyzwoity sklep kolonjalny, możnaby spytać o herbatę i cukier... Blisko od przystani, łatwiej przenosić! — rzekł podniesionym głosem.