Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ależ nie, to nie tu!... To taki sobie polski, marny sklepik!... Nie będzie miał nawet tyle zapasu, co panom potrzeba... Szkoda fatygi... — protestował nadzorca.
Dobronrawow wahał się i spoglądał na towarzysza, zdziwiony wyrazem jego twarzy oraz tonem głosu.
We drzwiach sklepu ukazała się panienka w czarnym żakiecie i w czarnym kapelusiku z białem skrzydełkiem na głowie.
— Mówisz pan, że nie będzie miał tyle towaru, co nam trzeba? A jak się nazywa ten pan kupiec? I gdzie on? — pytał dalej głośno Wojnart.
— Nazywa się Sierebriakow! Sklep ma w Gościnnym Dworze na rynku.
— Jak, Sierebriakow? — powtórzył krzykliwie Wojnart. — Owszem, chodźmy do Sierebriakowa. Słyszałem, że to dobry kupiec.
— Kupiec pierwsza klasa! — przytakiwał gorąco nadzorca.
Panienka w czarnym kapelusiku minęła ich pośpiesznie, poczem Wojnart ruszył ciężkim krokiem, poprawiając od czasu do czasu opuszczające mu się na pasku kajdany.
— Parfaitement, parfaitement!... Dziwne są drogi Pana i sług jego!... Co za mucha ugryzła dziś twoje łańcuchy!? — wrzeszczał zabawnie Dobronrawow.
— Cicho! Nie śpiesz się!... — odszepnął po francusku Wojnart, ściskając go za rękę.