Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zadeszczone, górzyste i lesiste brzegi oraz wzburzona czarna rzeka wolno sunęły z obu stron rozkołysanej barki:

„Nieludimo nasze morje...“

zabrzmiała smętna pieśń.
Polacy nie przyłączyli się do chóru, stali razem w kącie tuż przy siatce, oddzielającej połowę kobiecą, gdzie wiatr nie tak dokuczał i rozmawiali półgłosem. Gawar śledził z zaciekawieniem małego chłopaczka z krzywemi nóżkami i wielkiemi odstającemi uszami, odzianego w barankowy kubraczek, którego za rękę prowadziła pieczołowicie po pomoście Marusia.
— Czyje to dziecko? — spytał Cydzika.
— Nie wiem, zdaje się, że tej, co to się nie pokazuje!...
Gawar poczuł bolesne ukłucie w sercu i nie spuszczał już oczu z dzieciaka; nie doszukał się jednak w jego rysach podobieństwa z matką. Tylko piękne gęstemi rzęsami opuszone oczy miały ten sam morski, mieniący się kolor.
Życie zbiorowe wśród więźniów nie wracało jednak po dyskusjach politycznych do dawnej zwartości; nietylko, że chór nie śpiewał ani tak długo ani z takim zapałem jak dawniej, lecz i rozmowy ogólne, dawniej owiane humorem i serdecznością, zamieniły się w pokątne szeptania posępne i podejrzliwe. Rusini zupełnie się odsunęli od wszystkich, a wieczorem przy rozlewaniu herbaty wybuchnęły formalne rozruchy.