Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dookoła błaznującego draba skupiła się zaraz spora gromadka rozbawionych podśpiewujących więźniów. Daremnie kiwał nagannie głową Dżumbadze, który wyszedł odetchnąć trochę świeżem powietrzem.
— Panowie, panowie, wracajcie!... Bardzo ciekawe. Przemawia Wojnart, wymyśla na Marksa! — rozległo się wołanie ze schodów.
Co? — Wymyśla na Marksa! Niesłychane!...
Rzucili się z tupotem na dół, tak że Wojnart musiał przerwać, aby hałas przeczekać.
Mówił na pozór spokojnie, ale w dźwiękach lekko drgającego głosu, czuć było stłumiony gniew i oburzenie.
— Co krok słyszę powtarzane zdanie: „jestem rewolucjonistą“, „stoję na klasowem stanowisku“ i każdy, który wygłasza to dziwne kabalistyczne zaklęcie, wygląda jak gdyby Pana Boga za nogi uchwycił, jak gdyby wszelkie zawiłe i trudne zagadnienia stawały się dla niego odrazu jasne i nic nie znaczące, wiedza zbyteczną, a wszelkie przeszkody i przeciwności rozpadały się w proch niby mury Jeryhońskie od dźwięków trąb Jozuego... Zaiste jakieś czarodziejskie i zupełnie nowe „hocus-pocus“! Zapewne jest rzeczą niezmiernie przyjemną z nieuka prostaka i głupca zamienić się na wszechwiedzącego mędrca w tak łatwy sposób, ale rozpatrzmy bliżej to cudowne zaklęcie. Przedewszystkiem więc: walka klas! Pomijam