Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— W każdym razie należy ich spytać, czy zgodzą się opuścić twierdzę! — nalegał Brzeski.
Stróże, krajowcy, jak gdyby domyślali się, że o nich mowa; zebrali się w jednym kącie i stamtąd wyczekująco i trwożnie spoglądali na swoich panów. Kiedy powiedziano im, o co chodzi, upadli na kolana i zaczęli błagać o litość.
— Kan-ta-mi! Głowa... precz... ni-ma!... — powtarzali żałośnie w łamanym, „gołębim“ narzeczu.
Zostawiono ich w domu, gdyż głosy współczucia, litości i sprawiedliwości przeważyły wśród oblężonych na razie. Ale kiedy w parę dni potym jednego z nieszczęśliwych schwytano na rozmowie za pomocą tajemnych sygnałów z chowającym się za ścianą powstańcem, znowu była podniesiona kwestja wydalenia z maleńkiej twierdzy krajowców i tym razem przemógł strach o własne życie. Jedynie Brzeski sprzeciwiał się do końca.
— Pan wkrótce strzelać do nich nie zechce! — gniewnie wyrzucał mu dyrektor.
— Bardzo być może! — odpowiedział młodzieniec. — Doprawdy nieraz już przychodziło mi do głowy, jakim prawem poważamy się zabijać ich, za to jedynie, że oni nie chcą nas puszczać do własnego kraju?! Przecież oni mogą robić u siebie, co im się podoba!...
— Ba! Cóż z tego, że mają prawo: mają prawo, a my mamy siłę...
— Niebardzo!... Zresztą w takim razie i oni mają prawo... nas wymordować! — odgryzł się Brzeski.
— Trzeba śledzić chłopaka, żeby czasem nie spłatał nam jakiego figla!... Zchińszczył się zupełnie! — szepnął dyrektor na stronie do buchaltera.
Ten kiwnął znacząco głową.