Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

a poważnie szczególniej w długim do kostek sagyniaku!
Nieco blada od trzydniowego postu twarz Byczy zarumieniła się. Ona, zazwyczaj tak chudziutka, czarna i drobna, w tem ładnem ubraniu wyrosła nagle i wypiękniała. Sztywno obracała się dokoła, by ją patrzący lepiej mogli zobaczyć, wołając na małego braciszka, który próbował pogłaskać jej piękne futro rączętami, wyciągniętemi z miski zsiadłego mleka.
— Nie ruszaj mię! nie — ruszaj!...
— Nie ruszaj jej!... — powtarzali wszyscy chórem i uśmiechali się, kiwając głowami. Matka poprawiała na córce fałdy, a odpychając otaczających, odstępowała co chwila parę kroków, mrużyła oczy i przechylając na bok głowę, patrzała z wyrazem głębokiego zafrasowania. Nawet Taras przybliżył się z fajką w zębach i z uśmiechem na ustach; tylko pan młody, nie ruszając się, siedział na ławie w pobliżu drzwi i z flegmą wpatrywał się w ogień.
— Pieniek drewniany!... pieniek drewniany!... Pójdź-no tu! popatrz — ze śmiechem zawołała Ania.
Młody chłopak zwrócił do niej pucołowatą twarz, nagłym oblaną rumieńcem. Na ustach jego pojawił się uśmiech lękliwy. W miarę tego, jak stawał się przedmiotem ogólnej uwagi, rumieniec ciemniał, a uśmiech rozlewał się coraz szerzej, rozciągając