Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/300

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

podeszwy i rzemyki; zapiął się, pas podciągnął, fałdy wyrównał, aby wszystko leżało gładko, nic nie wisiało, nie zawadzało, nie czepiało się. Kaczkę, wczoraj zabitą, ugotował i połowę zjadł, połowę włożył do tłomoczka. Zosię nieprzytomną i rozpaloną, jak węgiel, zmusił wypić trochę rosołu, potem ją ubrał we wszystko czyste i suche, posadził na pled i jego końce zarzucił sobie na plecy. Do pasa przyczepił z jednego boku kociołek, z drugiego — kobiałkę z kory brzozowej, szczelnie zamkniętą, w której znajdowały się resztki masła i kwaśnego mleka. Broń powiesił na ramię, kij wziął do ręki i świsnął na psa.
Na zakręcie stanął i obejrzał się na swoją sadybę. Nie czuł żalu. Spojrzenie jego obojętnie przesunęło się nad błękitną przepaścią Ałdanu, objęło potężne modrzewie gaju, ubogą jurtę, obsypaną ziemią i trawą porosłą, której okna, jako przezorny gospodarz, zabił deskami. Przez tyle lat oglądał co rano wzgórek sosnowy i łąki naprzeciw i srebrne jezioro... i nie wzruszało go, że nie zobaczy ich już nigdy. Ale pomyślał o Jakóbie, który w tym głuchym kącie miał pozostać zupełnie samotnym. Jakże mu będzie przykro, gdy się dowie, że odszedł może na zawsze... bez pożegnania, bez uścisku!... I wzrok jego w przelocie spoczął na polu jęczmienia. Gęste, bujne kłosy pokotem legły po burzy, lecz już w niektórych miejscach próbowały podnieść i wyprostować zgięte, w pałąk łodygi. Ciepły,