Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/299

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i wyślą gdzie dalej, to gorzej pewnie nie będzie. Postara się na nowem miejscu starych nie popełnić błędów, stworzyć sobie inne, bardziej ludzkie stosunki. Ze wszystkiem się pogodzi, wszystko przeczeka... Ta placówka stracona. Zwyciężyli go; czuje, że się lękać zaczyna, czuje się słabym i winnym. Lepiej odejść, niż poprawiać omyłki... Więc odejdzie, jak można najprędzej. Ale jak? Nie chciał iść do księcia i żądać, by go odwieźli. Nie dlatego, żeby mu wstyd było, bo było mu obecnie wszystko jedno; nie dlatego, żeby wątpił, iż Jakuci odwieźć go zechcą, ale że do księcia było 15 wiorst, że mógł go nie zastać, koni nie dostać, a nie chciał, już czekać ani dnia, ani godziny. Pójdzie więc prosto piechotą, a dziecko na plecach zaniesie. Noszą przecież cyganki nie wiele mniejsze dzieci, a Węgrzy całe paki towarów. Dziecko nie mogło ważyć więcej nad funtów pięćdziesiąt. Cóż to znaczy dla niego! i co znaczy siedmdziesiąt wiorst lasu w takiej potrzebie!
Zabrał się niezwłocznie do pakowania w kufry rzeczy, które zostać miały; wiązał je sznurami i opieczętowywał. Gmina odstawi je do zarządu Ułusa, a potem pójdą dalej jego śladem. On tu nie wróci... Niech co chce będzie, nie wróci...
Broń wyczyścił, nasypał pełen róg prochu, odlał kilka kul i nabił jedną lufę śrutem, a drugą — kulą na wypadek niedźwiedzia. Nóż obejrzał, naostrzył, odzież poprawił, do obuwia przyszył nowe