Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Precz!
Jakuci cofnęli się i zbili w gromadkę przy koniach, ale nie myśleli odjeżdżać. Położenie stawało się kłopotliwe. Stać i pilnować ich nie chciał, pracować zaś w dalszym ciągu nie mógł, gdyż na pewno zabraliby mu worek z ziarnem. Jakuci odgadli jego wahanie.
— Nocować ot tu, w polu, będziemy, a swego nie damy!... U-u-u! przeklęty rozbójnik!... Patrzy, jakby gwoździe wbijał.
— Ajaks!... Ajaks, pójdź tu! — świsnął nagle na psa, wybiegającego z gaju. Zosia wysunęła się też na brzeg zarośli i ciekawie przypatrywała się ludziom. Pies rzucił się do niego jak strzała.
— Ajaks, waruj tu!... Nie daj ruszać!... — Zostawił psa przy worku, a sam siać poszedł.
Jakuci z nietajonym strachem spoglądali na duży kosmaty łeb zwierzęcia, groźnie ku nim zwrócony i na oddalającą się postać Aleksandra. Żółte oczy straszydła śledziły bacznie za każdym ich ruchem, a czarna, obwisła warga drgała i unosiła się spazmatycznie, pokazując białe zęby.
Aleksander oddalał się coraz więcej. Jakuci wsiedli na koń i pojechali za nim.
— Psem nas szczuć umyśliłeś!... Siej, siej, Liksandra, ale zbierać nie będziesz!... Nie twoje doczekanie!... — krzyknął Kapiton, zwracając na ścieżkę.
Nie spuszczał z nich oka, póki okrążali jezioro;