Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ani się waż! Ty przemocą, to i my przemocą.
— Oszalałeś, stary!... Ustąp z pola natychmiast!... Nie przeszkadzaj. Mówiłem ci, że możesz się skarżyć.
— To swoją drogą, a dać nie dam! — Wyciągnął rękę do brzozowego wiaderka, w którem Aleksander niósł zboże.
— Ej, Bahyłej, — krzyknął na parobka — zabieraj worek!
Bahyłej oddał cugle małemu synkowi Kapitona.
Aleksander pobladł i wziął broń do ręki.
— Słuchaj stary, nie trać rozumu, nie szalej. Ja zboże zasieję, choćbyś. Bóg wie, co dokazywał. Twierdzisz, że gmina nie kazała ci gruntu dawać. Dobrze, ja ci arendę zapłacę, a potem ją od gminy odbiorę. Zapłacę ile każe... zasiedatiel. A teraz wynoś się! Zboże zasieję, choćbyś na głowie stawał.
— Po co mam na głowie stawać! My też podatki płacimy, ludzie jesteśmy. Pieniądze nie my od ciebie, ale ty od nas bierzesz... Obca krosto!... Rozsypię ci nasiona i koniec!...
Wyciągnął groźnie nogę do worka, ale Aleksander odtrącił ją w mgnieniu oka mocnem kopnięciem. Jakut zachwiał się silnie.
— Patrzcie, patrzcie!... Bić się waży!... Tatarskiego musi być pochodzenia.
— Wynoście się! Grunt koło mego domu, więc mój! — krzyknął Aleksander i stuknął strzelbą o ziemię. Czarne jego oczy rzucały błyskawice; żyły na skroniach krwią mu nabiegły.