Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

oni też często oglądali się, raz nawet zatrzymali konie, rozmawiali długo, wskazując sobie rękami jego sadybę. Przed domostwem Żabiego Oka zsiedli i weszli do izby.
— Tchórze! Nic mi nie zrobią! Nie ośmielą się... — szepnął Aleksander. — Idź do domu, córeczko! Bądź grzeczna i idź do domu! Wrony bać się was będzie. Idź i zabierz Ajaksa — namawiał Zosię.
— Przychodzili Jakuci?... Źli przychodzili, czy dobrzy?... Ziemi nie dają Jakuci? — pytało dziecko, zaglądając w stroskaną twarz ojca.
— Idź, idź do domu, mówię ci!... Ajaks, do domu!
Niechętnie odeszli oboje. Aleksander zaprzągł konia do brony i ostrożnie zaczął go uczyć, prowadząc za trendzlę.
Raz obszedł pole i zrobił przerwę. Było już południe i słońce strasznie piekło. Ptaki nawet umilkły i pokryły się. Dokuczało mu pragnienie, Zosia wołała od progu, że chce jeść; poszedł więc przyrządzić jedzenie. Po obiedzie wrócił na pole i pracował do późnego wieczora.
Słońce zaszło. Zmęczony koń poruszał się leniwie, trzeba go było pobudzać lejcami i głosem. Aleksander czuł się ogromnie znużonym od jednostajnego kręcenia się po małej przestrzeni.
Od rzeki wionęło chłodem; żelazne zęby brony zaczęły stukać o lodowate podścielisko gruntu, który z ustąpieniem słońca szybko zamarzał. Wilgotna