Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

człowiek i nie wiem, jak broń nabijać... Wówczas, gdy się oni spalili, kosiłem na łąkach siano. Wszyscy mię widzieli. Widział mię i syn Nioliora... W przyjaźni żyłem z Tatarami... Któż zechce zabijać przyjaciół? My przyjaciół bardzo szanujemy, a Rosyan przyjaciół jeszcze więcej... Więc powiem ci, panie nasz, jak doprawdy było; posłuchaj; Rosyanie zabili Rosyan, a później s... spalili się!
— Cóż ty, kpisz sobie!? Miele, miele i wciąż to samo! Wyprowadzić go i przygotować sanie!
Obwinionych wyprowadzili, a za nimi i obecni tłumnie wylegli z izby.
— Jedziemy! — zawołał urzędnik. — Ach, ziemia dla pana!... — zwrócił się do Aleksandra. — Zapomniałem. Wyślę rozporządzenie z miasta. A teraz, do widzenia!...
— Wątpię, czy rozporządzenie poskutkuje. Było ich trzy...
Zasiedatiel cmoknął ustami.
— Jak pan nie rozumie!... Nie mogę obecnie... W żadnym razie nie mogę... Postaraj się sam... Ugódź... Najlepiej siedziałbyś pan cicho i brał, co dają: Jakuci dodadzą, niech pan zażąda, to ja dopomogę...
— Tego nie zrobię, Inocenty Wasiliewiczu... To darmo!... — z niechęcią przerwał mu Aleksander.
— A więc, jak pan chce. Namyśl się pan. Cóż tam nowego? — zwrócił się do Jakutów, którzy znów zapełnili jurtę.