Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jego ostrza, które chwilę, jak błędny ognik, unosiło się nad jej głową, następnie spływało wzdłuż połyskującego srebrem fartucha, aż wreszcie, rzucone wprawną ręką, ginęło w kępach zieleni.
— Choka!... Chogaj!... — wykrzykiwała zachwycona młodzież.
Dziewczynie towarzyszyły dwa czarne psy, które to wybiegały naprzód, to wracały się, wszystko oglądały i obwąchiwały, niczego nie pomijając. Za nią długim szeregiem szły objuczone renifery. Na niektórych siedzieli ludzie; kobiety stare i młode, niedorostki, dzieci; te ostatnie na wierzchu jak w workach przywiązane, tłuste, grube, nieruchome, prawdziwe bożki domowe.
Na samym końcu karawany dwóch uzbrojonych łowców pędziło przy pomocy psów stado nieobjuczonych bydląt i samic z koźlętami.
Hałas, tętent i wrzawa, strwożone pochrząkiwania samic reniferowych, poszukujących zagubionych w odmęcie koźląt, brzęk dzwonków, grzechotanie kołatek, zawieszonych na szyi przodujących zwierząt, krzyki ludzi, nawołujących się lub porządkujących stado — cały ten wir kipiącego, bujnego życia rozgłośnem echem napełnił dolinę, zlewając się w uszach słuchaczy w jedną znajomą pieśń szczęścia i dostatku w wolnym, koczowniczym bycie.
Patrzącym rozgorzały źrenice i, niezdolni powściągnąć wybuchu uczuć, zaczęli głośno wypowiadać