Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

odmówił z nim mieszkać, nie dopuści, abyś spokojnie u kogo wysiedział.
Długo naradzali się we troje, gdyż nawet stara Mateuszowa wzięła udział w obgadaniu tak ważnej sprawy, Paweł tylko sam milczał.
Więc niech mię wiozą do miasta! — wyrzekł nareszcie chłodno.
— Do miasta to cię pewno bez pozwolenia nie powiozą, ale w domu nawskróś zastygłym też siedzieć nie możesz... Nie ustawa! — oburzył się wreszcie Mateusz. — Zostań u nas do czasu. Jutro pójdę do Filipa, bo on teraz książę w zastępstwie Andrzeja, objaśnię mu, jak i co, a tymczasem może wróci i tamten, to zbierzemy wiec. Zgoda?
— Czyż Andrzeja niema?
— Pojechał, a jakże! Dżjanhę zabrał, Morę zabrał. Nad morze pojechali z całym obozem.
— A ospa?
— Coś nie słychać, ucichło. A może i nigdy nie było. U nas, u Jakutów, puszczają niekiedy baśnie, ot, tak sobie, bez żadnej potrzeby. A stamtąd, z tundry nikt przecie nie przychodził, nikt nie wie. Gadali, gadali, a później przestali. Andrzej nie może na taką gadaninę zważać, jechać musi, gdyż inaczej odrazu zbankrutuje. Z tego on się przecie głównie bogaci — poważnie objaśniał Mateusz, a Ujbanczyk słowo w słowo mowę ojca tłómaczył.
Nazajutrz czarownik udał się był, jak obiecał, do Filipa, a syn jego, nie czekając rezolucyi, pożyczył psów u Andrzejowej i przywiózł rzeczy Pawła.
— Niech sobie co chcą gadają, już ja ojca uproszę, żebyś u nas pozostał. Da Bóg, nie zubożejemy, nawet jeśli odmówią pomocy. Niepotrzebnieś tylko dał kwity. Ja ci mówiłem: zawsze proś, a nic nie dawaj! U nas to we zwyczaju, że każdy ciągnie,