Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wiele może, a inni mu nie dają. Ty zaś na wszystko się zgadzasz... Ot i źle... nie wychodzi!
Było w tem dużo słuszności, Paweł jednak wątpił, żeby się kiedykolwiek nauczył z pleców innych na swoje barki coś ciągnąć.
— Mój drogi chłopcze, już ja urodziłem się taki krzywy — odrzekł z uśmiechem.
— Jakut spojrzał nań gapiowato i uśmiechnął się także.
Wieczorem powrócił Mateusz z oznajmieniem, że zebrali małą naradę i ta odrzekła: „niech mieszka, gdzie chce, ale do miasta jechać zakazano, nie powiozą go prędzej, aż przyjdzie na to pozwolenie“.
— A jeżeli zupełnie nie przyjdzie? — zawołał.
— Wtedy ja pójdę piechotą.
— Piechotą! bój się Boga! w taki mróz! Toż my, Jakuci, boimy się chodzić daleko, a cóż dopiero ty! Drogi nie znasz, gdzie ludzie mieszkają nie wiesz... Nie ustawa! oj, nie ustawa! Nie puści cię gromada, nie puści; jej, myślę, także nie pochwalą, jeśli zmarzniesz.
Paweł więcej już tej kwestyi nie poruszał, a choć nie porzucił myśli pieszej wędrówki, czekał cierpliwie, póki sił stało, na inne rozwiązanie sprawy.
Teraz zająwszy suchy, ciepły, choć niezbyt czysty kącik w jurcie Mateusza, wśród przyjaznych dla siebie ludzi, poweselał trochę i odżył.
— A co? widzisz, zawsze ci tu weselej. Drzewo tuli się do drzewa, zwierz do zwierza, a człowiek do człowieka. Taka to już im wszystkim z góry nadana ustawa — prawił poczciwy Mateusz, a Ujbanczyk dorzucił z uśmiechem:
— I lepiej tu panu będzie choć trochę, myślę. A to w pańskiej jurcie biało, jak solą posypał. Wszyscy się dziwią, żeś mógł tam wytrzymać.