Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się codzień oczywistszą, bez względu na to, jak długo miał tu jeszcze pozostać i czy to będzie dla innych dogodnem. Wreszcie pewnego poranku, wyłatawszy podarte obuwie, odzież, związawszy naczynia i pościel, a książki ułożywszy do pudła, rozpalił ostatni, pożegnalny ogień, poczekał, póki się nie wypalił i wyszedł, by więcej nie wrócić. Poszedł do Ujbanczyka, na drugi koniec doliny.
Stary Mateusz i jego żona przyjęli Pawła uprzejmie, chłopak nawet się ucieszył.
— Przyszedłeś nareszcie! A ja myślałem, że się gniewasz, alboś o nas zapomniał. Słyszymy, chodzisz do Filipa, do Foki, do Kozaka, a do nas i do Andrzeja nosa nie pokazujesz.
— Do was daleko — z uśmiechem odrzekł Paweł, — a Andrzej za wielki pan, żeby do niego tak często zachodzić. Ale dlaczegoś ty do mnie nie przyszedł?
— Ja nie miałem czasu nosa utrzeć. Siano musiałem wozić, drwa rąbać, sieci pilnować, reny zbierać, wszystko na dwa domy: na nasz i na Andrzeja Dżjanha dopiero niedawno wrócił.
— Więc Dżjanha wrócił?
— A jakże! u Andrzeja... odrabia!
Ojciec i syn roześmieli się.
— A wiecie? — niespodzianie odezwał się Paweł — ja do was ze wszystkiem się wybrałem.
— Ze wszystkiem! — powtórzyli zdumieni. — A dom twój? a gromada?
Powiedział im, jak się rzeczy miały.
— My z całej duszy radzi ci jesteśmy, ale niemożemy tak wbrew wszystkim. Gromada może się rozgniewać i odmówić ci zapasów, my ludzie ubodzy, sobie zaledwie wystarczamy... Głównie tu Andrzej, on mąci! Od czasu, jakeś go sponiewierał,