Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

darza Andrzeja: siedzieli przed ogniem w pobliżu małego szałasu, krytego sianem. Gdy zbliżył się, przywitano go uprzejmem „kapsie“ i zaproszono do wspólnego posiłku.
— Dużo, widzę, nakosiłeś, Andrzeju — rzekł Paweł uprzejmie, przyjmując z rąk gospodarza filiżankę herbaty.
— Dużo, powiadasz?... Czyż trzech ludzi tyle wykosić powinno? — mruknął Andrzej, surowo spoglądając na syna i Ujbanczyka.
— A długo jeszcze kosić będziesz?
— Ile się da... Im dłużej, tem lepiej.
— I po co ci tyle? Bydła nie masz dużo, a kupcy nie kupią więcej, niż im potrzeba.
— Kupią! U innych nie kupią, a u mnie kupią... — odparł bogacz z uśmiechem.
Rozmowa urwała się. Andrzej po herbacie wypalił fajeczkę, schował ją do buta, wziął kosę i odszedł.
— Uuu! Step-by cały wykąsał wilk nienasycony! — mruknął za nim Ujbanczyk, nie zwracając uwagi na obecność Niustera. — A ty, co tam porabiasz? Drwa rąbiesz, słyszałem. Cóż, dobre i to, zawsze coś sobie zaoszczędzisz. Zimować myślisz sam?
— Nie wiem jeszcze.
— A czy prawda, że w dziurę od komina kępę na noc zakładasz? — wybuchnął nagle śmiechem.
— Prawda, komary mniej dokuczają; ognia tlić nie trzeba.
— Racya, ale my to mamy za wielkie pośmiewisko. W okolicy gadano o tem długo... zupełnie jak o mnie, kiedym przeszłego roku, nie mając chustki, nadział na głowę podarowany mi przez twego towarzysza kapelusz. Darli się jak wrony, przejść nie da-