Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wali. W następną niedzielę czekaj na mnie — dodał ciszej, pochylając się — może się urwę i przylecę. Pojedziemy nasze zboże oglądać, pewnie już dużo urosło. Serce coś mi się niepokoi... Tyś nie był?
— Nie, nie przyszło do głowy.
— Nie chodź, czekaj na mnie! Razem pójdziemy. A teraz do widzenia. Widzisz go, już się dwa razy obejrzał! Trzeba iść! Cóż, Niuster? zbieraj się, przyjacielu!
Wyrostek leniwie przeciągnął śniade ramiona, cienkie, jak piszczele, i powstał.
— A no, chodźmy.
Odeszli ciężkim kr okiem spracowanych ludzi; za chwilę potrójnym brzękiem odezwały się kosy i zaszeleściła padająca trawa. Paweł podniósł się też i ruszył dalej.
Wszędzie znalazł to samo: wychudłe ramiona, zapadłe policzki, ruchy, zdradzające wyczerpanie, i... troskę, czy pogoda potrwa długo, czy dużo uda się jeszcze nakosić. Wszędzie witali go przyjaźnie, zaprzestawali na chwilę roboty, pytali o nowiny, o to, co porabia, czy prawda, że drwa rąbie i na co to robi? Czy prawda, iż komin zatyka na noc kępą? Kończyli zaś zwykle prośbą:
— Tytuniu... herbaty... soli... mąki! — a gdy odmawiał, tłómacząc się, że nie ma, odpowiadali dobrodusznie:
— My wiemy... wiemy! Ale Jakut, jak zobaczy Rosyanina, nie może nie prosić, taki już nasz obyczaj. Ty się nie gniewaj! — i wracali do swoich zajęć, a on odchodził z uczuciem nieokreśłonego niepokoju i zawstydzenia w duszy, jakie zwykle ogarnia człowieka, stojącego zdala od ogólnych trosk i pracy ogólnej. Cóż jednak miał począć? Jakutem zostać nie mógł, bo to nikomu nie przyniosłoby korzyści.