Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

żywszy się, skoczyło lekko na ziemię i, jak błyskawica, zniknęło.
Ludzie, korzystając z dni pogodnych, kosili na zabój. Zajrzał do nich Paweł kilka razy zarówno z ciekawości, jak z potrzeby. Gdy po raz pierwszy stanął na wzgórku, panującym nad doliną, doznał zawodu. Spodziewał się ujrzeć gwarne, ruchliwe gromadki ludzi, uwijających się z grabiami i widłami w ręku wśród ciemnych kopic, szeregów świeżo skoszonych pokosów i licznej armii kosiarzy; myślał, że usłyszy znany mu z dzieciństwa miarowy brzęk, wesołe poświstywanie robotników, piosnkę, śmiech. Przed nim tymczasem, jak okiem zajrzeć, słał się step pusty, cichy, jednostajny, niezmierny, jak morze zielony. Ludzi ni śladu! Wśród zieleni, jak krople roztopionego srebra, połyskiwały wody ukrytych trzęsawisk, a nad niemi unosiły się nieliczne orły i czajki. Górą płynące chmury wlokły po ziemi cień swój czarny, równy wszędzie, płaski; z wiatrem chylące się gęste, jedwabiste byliny i zielska kołysały się, łamiąc na długie światła i cienie, niby w ruch wprawiona powierzchnia wód. Wpośród nich zamigotało, coś czasami, przelatując niby wstęga ognista i gasło. Długo nie mógł Paweł zrozumieć, co znaczyć miały te krótkie, ponad ziemią zapalające się błyskawice, aż pojął w końcu, że to były krzywe kosy jakuckie, podobne do dużego sierpa, które kosiarze okręcali ponad głową i z rozmachem, nie wypuszczając rękojeści z dłoni, rzucali pod stopy traw. Rozweselony, puścił się w stronę tych tajemniczo przyzywających go znaków, po pas brodząc w aromatycznych ziołach. Ale nim dotarł do pierwszej gromadki pracujących, zrozumiał, że tylko ogrom stepu nie pozwolił mu dostrzedz odrazu zmian, jakie tu ludzie poczynili. Natknął się najpierw na rodzinę dawnego swego gospo-