Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czyszczony czajnik miedziany, obok niego kocioł żelazny, równie starannie wyczyszczony. W izbie panował porządek i uroczysty nastrój — od gości; widna była chęć nietylko dobrego przyjęcia, ale i usunięcia mu z przed oczu wszystkiego, coby mogło wstręt lub przykrość sprawić.
Jak tylko się poruszył, stary Mateusz uchylił skóry, zakrywającej wejście, i wsunął głowę do izby, jednocześnie zajrzały z nim do wnętrza i złoto i błękit dnia pogodnego.
— Już wstajesz? tak prędko? A powiadali, że lubisz spać.
— Komary.
— O tak! to prawda. Nie ustawa. Uch! — krzyknął i zamachnął się na lecące przez otwarte wejście owady.
— A gdzie Ujbanczyk?
— Poszedł sieci oglądać. Myśmy też wyszli, żeby ci nie przeszkadzać. Spać potrzebujesz, młody jesteś!
Stary przysiadł na zydelku i gwarzył coś długo, ale Paweł niewiele z tego rozumiał: ziewnął, przeciągnął się i począł ubierać się szybko. Gdy przyszło do mycia się, a stary, zaczerpnąwszy wody, chciał mu polać na ręce, Paweł potrząsnął głową przecząco: nie trzeba, pójdzie nad rzeczkę; chce obejrzeć okolicę i poszukać Ujbanczyka, chce zobaczyć, jak sieci zarzuca, bo tego jeszcze nigdy w życiu nie widział. Stary kiwnął głową i wskazał, w którą stronę miał się udać.
Komarów na dworze było znacznie mniej, niż w izbie, gdyż wiatr, dość jeszcze silny; rozpędzał je, a upał osuszał im skrzydełka, ale w chłodnym zacisznym parowie rzeczki całe ich pułki obstąpiły znów Pawła. Schylił się więc i, twarz trzymając nizko