Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nad zwierciadlaną powierzchnią wody, szybko lał jej strumienie na rozpaloną głowę. Brała go wielka ochota wykąpać się w rzeczce, ale nim się namyślił, już nie był sam w parowie. Zdala, na jasnem tle zlekka marszczącego się prądu trzepotała się, uderzając długiem wiosłem, giętkiem jak skrzydło szklarki, mała łódeczka, sama jak szklarka lotna i chybka; sunęła, zdawało się, nie dotykając wody. Paweł, zachwycony tym widokiem, zapomniawszy naciągnąć siatki, czekał, aż podpłynie Ujbanczyk, którego dużą głowę w czerwonej chusteczce, zawiązanej pod brodą, poznał był zdaleka. Jakut, nie śpiesząc się, powoli walczył z prądem, przeciw któremu płynął; dopiero u brzegu łódź rozpędził.
— Nie tykaj, nie tykaj! — krzyknął, gdy Paweł chciał mu pomódz i statek tuż u brzegu pędzący powstrzymać.
Łódź, jak rozigrana ryba, wskoczyła do połowy na mieliznę, Jakut wstał z wiosłem do góry wzniesionem.
— My tak zawsze — wyrzekł z uśmiechem — my tak zawsze. Prawda, pięknie?
Ostrożnie wyszedł na brzeg, pirogę wyciągnął, poczem wyjął z niej pęk sieci i wiązankę szczupaków.
— A to — dodał uroczyście, unosząc do góry dużą, srebrną rybę ze złotemi oczyma — to dla ciebie. Bóg mię wysłuchał. Ta ryba rzadko się teraz łapie; później będzie jej dużo, ale teraz nie trafia się. A ja słyszałem, że ty szczupaków nie znosisz, że cię od nich nudzi i głowa boli.
— Skądżeś ty słyszał? Przecież nigdzie nie chodzisz?
— O, gadają! wszystko gadają — rzekł tajemniczo. — Ale nie dziw, że nie znosisz: dzień w dzień