Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

darunków, gdyż me jestem w stanie odwzajemnić się wam za nie; są one zresztą zbyt dowolne, a ja wciąż przecie jeść muszę. Nawet gdybyście się zgodzili sprzedawać mi owo pożywienie, bez pomocy gromady nie mógłbym się obejść. Na łowy, powiadają, rozchodzicie się daleko i w różne strony — ja dróg nie znam, musieliby więc łowcy sami mi znosić. A któż się na to zgodzi w czasie roboczym? Domów niezajętych, na mieszkanie zdatnych, także podobno w okolicy niema. Zresztą, trudno mieszkać samotnie w waszym głuchym lesie.
— Toż to i małe dziecko zrozumie — przytakiwali — nasza ziemia lodowata.
— Sądzę więc, że byłoby lepiej tak dla mnie, jak i dla was, gdyby gromada wyznaczyła mi kąt u jakiej rodziny... Mnie nie trzeba wiele: ława do spania i łyżka strawy, jaką sami jecie, gdyż nie jestem wybredny.
Ciekawością podniesiona fala ludzkich twarzy zaczynała opadać. Wszczął się nieznaczny ruch, kilku, stojących na przedzie dało w tłum nurka.
— Ja wiem, żeście ludzie biedni, że żyjecie ubogo, i nie żądam byście czynili sobie różnicę... Będę żył, jak wy... będę się starał, abyście mnie uważali za swego... za przyjaciela — dodał, w a głosie jego zadźwięczał mimowolny smutek.
— Tak to, tak! ale ja myślę, żeś ty dobrze powiedział, Rosyaninie, że my ludzie biedni — westchnął stary Filip.
— Na utrzymanie dostaję od rządu dwanaście rubli miesięcznie. Weźcie sobie z tych pieniędzy, wiele myślicie, że wam się za moje utrzymanie należeć będzie. Możecie nawet wziąć wszystko, to nie moja własność, nie są... zarobione. Ja wiem, że zapłatą za życie powinna być praca, ale cóż począć,