Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie z własnej przybyłem tu ochoty, gdyż kraj mój nie jest gorszym od waszego.
— Hi! — zawołali chórem — jakżeby mógł być gorszym! Wiemy, twój kraj południowy, dość jedno rzecz słowo: słoneczny!
— Tam ja mogłem obchodzić się bez cudzej pomocy, ale tu... ryb łowić, jak wy nie umiem, zwierza ścigać także, sianam nigdy w życiu nie kosił — powtarzał uśmiechając się, nauki Ujbanczyka.
Ten obojętnie na pozór tłómaczył każde jego słowo i mrugał przytakująco.
— A jakże, skądżebyś mógł umieć! — zagadali znowu chórem.
— A nim się, jak wy, robić nauczę, z głodu umrzeć mogę.
— Boże uchowaj! Co za grzech! Chyba, że sami nic mieć nie będziemy!
— Za pieniądze nie dostanę tego, co do życia potrzebne. U was można kupić futer, skór, kości mamutowej, ale jadła nie macie zwyczaju sprzedawać. Czy nie tak?
— Co i gadać! Za ostatniego mielibyśmy takiego człowieka, co darem bożym handluje.
— Ot, widzicie! Co złapiecie, to spożywacie sami; co można odłożyć, to odkładacie, a co wam zbywa, tego udzielacie tym, którym się na łowach nie poszczęściło. Czy nie tak?
— Ależ tak!... O sąsiedzkich gościnach pewnie powiada — domyślali się.
W miarę, jak mówił, rosło zdziwienie i ciekawość słuchaczów, gromadzili się coraz bliżej, zaglądali jeden przez ramię drugiemu, wspinali się coraz wyżej; wkrótce ten amfiteatr szeroko spotniałych twarzy wyroił się aż pod powałę.
— Ja od was nie mogę przyjmować tych po-