Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

do czasu dać jej wam nie mogę. Więc bierzcie to, co jest. Tylko na zimę sporządźcie mi jaką taką odzieź... Nie znoszę waszego zimna, niezdrów jestem.
Fala ciekawych podniosła się znowu i ścisłem otoczyła go kołem. Ujbanczyk, rozdąsany, przestał nagle tłómaczyć. Naglony przez starszych, kazał sobie propozycyę drugi raz powtórzyć i niechętnie półgębkiem przełożył ją zgromadzonym. Nastała chwila głuchego milczenia. Paweł czekał.
— Wic cóż? jakże gromada? — zapytał z uczuciem przykrości.
— Na to tak odrazu odpowiedzieć nie można — zabrał wreszcie głos Andrzej. — To trzeba obgadać, rozważyć... po jakucku, powolutku, co i jak... Co się komu i od kogo należy, według prawa i sprawiedliwości... Co będziemy w stanie dać, damy; co powinniśmy zrobić, zrobimy. A tylko niema; myślę takiego prawa, aby co darmo dawać. Powiedz mu, Ujbanczyk: co jego, to jego, co nasze, to nasze!
— Bardzo słusznie! Z ust mi wyjąłeś, Andrzeju: co jego, to jego, co nasze, to nasze. A i prawa niema takiego, aby co darmo dawać. Przynajmniej tak wychodzi po jakucku. Czy nie tak? hę? — skwapliwie podchwycił Filip, zwracając się do tłumu.
— Ależ tak! — odpowiedzieli zgodnie.
— Posiedź więc tu, Rosyaninie, a my pójdziemy się radzić — zakończył Andrzej i dał na znak do wyjścia. Powstali z hałasem, pobrali czapki, wynieśli się z izby, gdzie zostali, tylko: Paweł, Ujbanczyk, półgłosem z sobą gawędzące kobiety i stary Mateusz, który, straciwszy w zamęcie swoją czapkę, szukał jej teraz po wszystkich kątach. Przechodząc mimo Pawła potrząsł swoją siwą czupryną i szepnął:
— Źle, zupełnie źle! Nie ustawa!
Paweł już sam zrozumiał, że coś tu pogmatwał;