Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nieznośnej, ciągłej żebraniny, w jaką przerodziła się zwolna przychylność sąsiadów. Andrzej prosił nadzwyczaj rzadko, ale bodaj, czy nie jego to „pożyczki“ zrobiły największy wyłom w zapasach Pawła.
— Na zawsze nie wystarczą, wcześniej, czy później trzeba się będzie z nimi pożegnać — rozumował Paweł, widząc znikające zapasy; żałował tylko, że nieznajomość języka i obyczajów miejscowych w jakiemś fałszywem postawiła go świetle.
Wymagania i zuchwalstwo raz obdarowanych stały się dlań istną plagą. Zjawiali się codziennie, coraz liczniejsi, cierpliwie wyczekiwali, aż się inni rozejdą, gdyż woleli prosić pojedynczo. Siedząc w izbie, dla rozrywki, przymierzali jego rzeczy, macali worki, ruszali książki, papiery, lub jego samego tarmosili za poły, usiłując zwrócić uwagę jego na siebie, lub nawiązać rozmowę przyjacielską, zawsze w jednych i tych samych, dla niego i dla nich zrozumiałych wyrazach:
— Kapsie!
— Mama, tiatia?
— Daleko, czy blisko?
— Wiele masz lat?
— Czyś ty bogaty, biedny?
— Czyś ty kupiec, czyś tyś pan?
— Sprzedaj... pożycz... podaruj!
Gniewać się nawet nie mógł, takie to wszystko było naiwne, tak monotonne i śmieszne.
W końcu zaczęli przychodzić bez żadnych podarunków, albo przynosili rzeczy do niczego niezdatne i obrażali się, jeśli ich Paweł nie przyjmował, a tytułem wynagrodzenia za ubliżenie stawiali niesłychanie wygórowane żądanie. Paweł dawał im jaką drobnostkę: ćwiartkę papieru, guzik, nitkę — brali i odchodzili zadowoleni. Przyjmowali nawet pieprz