Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zmiernie te dowody pamięci i przyjaźni od ludzi zupełnie mu obcych, ale zarazem ciążyły mu bardzo.
— Czemże ja wam się odwdzięczę? jak odpłacę? Ja nic nie mam i nic nie umiem z tego, co wam potrzeba — próbował odmawiać, tłómaczyć się.
— Tyś nasz! My nic nie żądamy, prócz tego, byś nami nie gardził — prosili, kłaniając się nizko.
— Po co odpłacać? Oni powinni ci pomagać. Ty nie możesz przecie iść do lasu ścigać „dzikusów“ — uczył go Andrzej i był bardzo niezadowolony, gdy szczypty tytuniu, kawałki herbaty, garście soli lub mąki wędrowały z worków Pawła do małych woreczków ofiarodawców. Ale tak długo trwać nie mogło. Odmówić było prawie niepodobna, gdyż ofiarujący wypierał się zawsze chęci otrzymania czegoś w zamian; utrzymywał nawet, że robiąc, jemu robią łaskę, a gdy pomimo to brać nie chciano, zostawiał prezent na stole i odchodził. — Paweł zaś nie mógł pogodzić się z radą Andrzeja, nie chciał przyjmować darów od ludzi, widocznie biednych; nikły więc jego zapasy tak szybko, jak śniegi wiosenne, tem szybciej, że wieść o szczodrobliwości cudzoziemca rozbiegła się lotem błyskawicy po okolicy i podnieciła ofiarność mieszkańców.
Tymczasem otrzymane przez Pawła podarunki zjadały się przez domowników Andrzeja na równi z innymi; różnica była tylko w szumnym tytule: „pocsęstunku naszego pana Rosyanina“ i w konieczności dodawania przypraw w postaci soli, mąki, sucharów, suszonych owoców i t. p., o które dopominano się bez ceremonii, jeżeli zapomniał, i których nie śmiał odmówić, mniemając, że jest gościem Andrzeja. Zresztą natrętność domowników, miarkowana może tą pewnością, że zdobycz im nie ujdzie, a może surowym zakazem Andrzeja, nie miała charakteru tej