Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wreszcie odjechał Filip udobruchany, szczodrze obdarowany, nakarmiony, a przy wsiadaniu sam Andrzej wyszedł i przytrzymał mu konia za uzdę. Lecz tu znowu spotkała go maleńka nieprzyjemność: Długi, z małpią zręcznością wskoczywszy za nim na konia, pożegnał obecnych giestem tak niezwykłym a zarazem zabawnym, że Simaksin powtórzyła go natychmiast, wywołując wśród młodzieży głośny wybuch wesołości.
— Cicho, a cicho! — krzyknął Andrzej, tupnąwszy nogą, lecz sam zaledwie mógł się od śmiechu powstrzymać.
— A jakże, cicho! Czyż to pięknie śmiać się z szanownych i bogatych? — poparł go Tunguz, zaniepokojony oziębłością, okazaną mu przez Filipa.
Tymczasem „tojon“ wyjeżdżał za wrota, jak zwykle poważny, gruby, syty, zadowolony, mając za sobą cienkiego syna drągala, a pod sobą srebrem okute siodło i worki, pełne mięsa. Pstry koń, wystraszony. wrzawą, unosił go w lekkich podskokach. Za nim, z małym woreczkiem w ręku, piechotą dreptała Symnaj.
Jeszcze nie znikli, jeszcze na widnokręgu. majaczyły drobne ich postacie, kiedy na ścieżkach pojawiły się już nowe, śpieszące do sadyby Andrzeja. Wszystkich karmiono, pojono, obdarowywano stosownie do ich bogactwa, wpływu, a także nadziei otrzymania kiedyś datku jakiegoś lub usługi; odwiedzający zaś na prześcigi starali się wykazać przymioty, grzeczność, usłużność i wielką dla gospodarstwa przychylność. Każdy z nich, przywitawszy się z domownikami, siadał na ławie, na miejscu odpowiedniem jego w gminie stanowisku i zaczynał poważną rozmowę szeregiem zwykłych i u każdego zawsze jednakowych zapytań; cierpliwie słuchał od-