Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Daleko! Nie dojdziemy dzisiaj! — mruknął jakgdyby do siebie.
Poganiacze pobiegli wzrokiem w kierunku gór.
— Nie dojdziemy! — przytwierdził z przekonaniem w głosie pierwszy — Wielbłądy zmęczone i my też.
Jeździec spojrzał pogardliwie na swych towarzyszy.
— Oczy moje dostrzegają, że więcej potrzebujecie odpoczynku niż zwierzęta — przemówił, wydymając wargi, — W domu wam siedzieć i kobietom pomagać, a nie iść z karawaną przez pustynię! — dorzucił, zatrzymując wielbłąda.
Poganiacze rozjaśnili oblicza w nieśmiałym uśmiechu zadowolenia.
Rzucili się do wielbłądów, które tymczasem zdążyły już uklęknąć, i poczęli pośpiesznie rozwiązywać rzemienie, podtrzymujące juki.
Wielbłąd Araba nie ukląkł, co było dowodem, że należał do rodzaju zwierząt, używanych wyłącznie tylko do jazdy. Lecz przegięta ku siedzącemu na jego grzbiecie szyja wielbłąda i bystry wzrok, śledzący każde poruszenie swego pana, wskazywały, że i on z utęsknieniem wyczekuje momentu, kiedy będzie mógł uklęknąć na piasku, dając tem samem folgę strudzonym nogom.
Arab przyjrzał się raz jeszcze zarysom gór, leżących na krańcu rozległej piaszczystej równiny, poczem, uderzając lekko biczem o kolana