Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ciszę przerywało tylko skrzypienie piasku pod kopytami wielbłądów i ciężkie ich postękiwania, świadczące o zmęczeniu wytrwałych zazwyczaj „okrętów pustyni“.
Gorąco stawało się z każdą minutą coraz więcej dokuczliwe. Poganiacze co chwila ocierali połami burnusów strugi potu, ciekące po ich szarych od pyłu pustyni twarzach.
Jeden z nich, wysunąwszy się naprzód, przemówił do jeźdźca, zdającego się usypiać w swym chwiejącym się na grzbiecie zwierzęcia koszu.
— Czas spocząć, o, Ibn Tassil! Zwierzęta ledwo nogami powłóczą!
Brodaty Arab otworzył oczy i pytająco patrzał na poganiacza.
— Mówię, o, mądry Ibn Tassil, że pora na odpoczynek! — powtórzył tenże.
Jeździec nie odpowiedział zrazu.
Spoglądał niechętnym wzrokiem n£ poganiacza, kręcąc w zamyśleniu palcami rozwichrzoną brodę.
Drugi poganiacz zrównał się z rozmawiającymi.
Przez chwilę wyczekiwał odpowiedzi jeźdźca, w reszcie szepnął nieśmiało:
— Wielbłądy idą całą noc! Ustaną niebawem!
Jeździec powiódł wzrokiem naokół i po chwili zatrzymał go na widn ejących woddali grzbietach gór Synajskich, odrzynających się twardemi konturami na lazurowem i czystem niebie.