Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wym — zaczął ściszonym głosem — to moglibyśmy dzisiaj jeszcze wyruszyć w góry, aby szukać strumienia. Podróż będzie wygodna, gdyż prócz nas trzech pojedzie paru moich ludzi. Zabierzemy również dwa namioty... jeden dla ciebie, panie, drugi zaś dla córki mej, Dżailli, która będzie nam towarzyszyć w drodze.
Żałyński nie wierzył własnym uszom. Jakto... Dżailla miałaby towarzyszyć im podczas kilkudniowej, jak należało przypuszczać, wycieczki na pustynię? Niemożliwe! Jakiż powód był w tem, aby narażać ją na trudy uciążliwej bądź co bądź podróży?
Ibn Tassil dostrzegł zdziwienie, malujące się w jego oczach.
— Za wolą Allacha i nierozumna kobieta przyczynić się może do wielkiego i zbożnego dzieła — rzekł z powagą, powstając. — Więc jeżeli wola wasza, panie, możemy wyruszyć, zanim muezzin wygłosi swe południowe wezwanie? — pytał, utkwiwszy wyczekujące spojrzenie w twarzy Żałyńskiego.
Ten powstał żywo.
— Możemy jechać choćby i zaraz! — krzyknął, czując, że fala jakiejś dziwnej energji i radości przelewa się przez jego żyły.
— Gotujcież się zatem, szlachetny panie, do drogi! Za godzinę opuszczam y El-Barrar! — zadecydował Ibn Tassil, zapraszając Żałyńskiego ruchem ręki i niskim ukłonem do wyjścia z ogrodu.