Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wał, że dał się namówić na pozostanie w El — Barrar.
— Głupstwo zrobiłem! — myślał leniwie, łowiąc jednem uchem dźwięki swarliwej rozmowy swych towarzyszów — Wścieknę się chyba z nudów w tej dziurze! — W Suezie zawsze weselej... kontakt ze światem... a tu co... pustka i nic więcej! Licho mnie skusiło!
Tu przypomniał sobie, że jednym z powodów, dzięki którym zgodził się tak łatwo na pozostanie tutaj, była Dżailla, i ogarnęło go jeszcze większe zniechęcenie.
— Henryk zazdrościł mi, twierdząc, że mam szczęście! — mruknął zgryźliwie — Akurat! Zamiast towarzystwa dziewczyny mam towarzystwo tych dwóch dzikusów, z których zwłaszcza lekarz jest mocno antypatyczną postacią! Psiakrew zaklął prawie głośno, rozwierając oczy i poruszając się niecierpliwie na kamiennej ławce.
Arabowie przerwali spór i zwrócili na gościa pytające spojrzenia.
— Co rzekł przyjaciel mój, szlachetny cudzoziemiec? — zapytał Ibn Tassil, pochylając się skwapliwie ku niemu.
Żałyński potrząsnął głową na znak, że niebaczny jego wykrzyknik nie stosował się do nich.
Ibn Tassil odchrząknął parokrotnie i przybrał uroczysty wyraz twarzy.
— Jeżeli, szlachetny panie, czujecie się zdro-