Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

strumień. — rzekł Żałyński, wskazując Ibn Tassilowi wspomniany detal rysunku.
Ibn Tassil zamienił parę szybkich słów z lekarzem, który trzęsącemi się ze wzruszenia dłońmi pochwycił tabliczkę, podnosząc ją ku zaczerwienionym oczom. Po twarzy jego przelatywały błyski radosnego uniesienia.
Oddając po chwili tabliczkę Żałyńskiemu, pochylił przed nim nisko w ukłonie głowę, bełkocząc coś po arabsku.
Europejczyk spojrzał pytająco na Ibn Tassila.
Ten gładził swą brodę, rozjaśniwszy twarz w radosnym uśmiechu.
— Sława lekarzy naszych, mądry i świątobliwy El Terim, mówi, iż dokonałeś, panie, połowy pracy, odnajdując ów znak na świętej tabliczce! — mówił z powagą — Reszta, czyli samo znalezienie miejsca w górach, będzie łatwą rzeczą dla tak znakomitego i mądrego „mehendysa“, jakim ty jesteś, panie!
Żałyński wzruszył z uśmiechem ramionami.
— Znakomity El Terim jest w błędzie! Od znalezienia znaku na tabliczce do natrafienia na źródło w górach — daleko. Trudna to sprawa i, prawdę mówiąc, niewiele mam nadziei, aby się zakończyła ku waszemu zadowoleniu pomyślnie! — dorzucił sucho, niechętnem nieco spojrzeniem obrzucając zgarbioną postać lekarza.
Wspomnienie o wyznaniu Dżailli przepłynęło