Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

re tak niebacznie wypłoszył swem nieoczekiwanem zjawieniem się“, lecz pochmurna mina towarzysza i jego milczenie zaniepokoiły go nie na żarty. Sądząc, że ten zły humor jest następstwem cierpienia, począł troskliwie wypytywać Żałyńskiego o zdrowie.
Uspokoiwszy Francuza co do tego, Żałyński skierował rozmowę na losy aparatu, smętnie oczekującego na pustyni.
Dumesnil był tego samego, co i on, zdania. Wygodniej było przetransportować aparat do Suezu, w którym znajdował się port lotniczy, niż do Akaby, pozbawionej tej dogodności i leżącej na uboczu od wszelkich linij komunikacyjnych.
Aby nie tracić czasu, miał on już jutro udać się z wynajętymi w El Barrar ludźmi i wielbłądami na miejsce wypadku i zaciągnąć aparat do Suezu, skąd po dokonaniu naprawy miał przybyć drogą powietrzną do El Barrar po Żałyńskiego.
— Swoją drogą, ty masz zawsze szczęście! — zakończył rozmowę Francuz, częstując kolegę papierosem.
Ten spojrzał nań pytająco.
Dumesnil puścił jeden i drugi kłąb dymu, wiążąc go w misterne kółka i kółeczka, następnie szturchnął lekko towarzysza pięścią w bok.
— No... no... nie patrz na mnie takim wzrokiem, jakgdybym mówił od rzeczy! — śmiał się, połyskując białemi, drapieżnemi nieco zębami. —