Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Cóż się z nim stało?
Oblicze Ibn Tassila przybrało tajemniczy wyraz.
— Nie wiemy, panie! Jedni twierdzą, że to sprawka szejtana, drudzy, że plemiona z pustyni Nefud i El Harra, które dawniej ciągnęły tędy na rozboje w stronę Kairu, zasypały źródło głazami i odwróciły jego bieg w przepaść z zemsty za to, że tutejsi ludzie odbijali im w powrotnej drodze łup. Kto to wie zresztą... dość, że wody niema! A byda... na pewno była! Pradziadowie nasi pozostawili nam na krążkach i tabliczkach z błyszczącego metalu znaki, po których można znaleźć miejsce źródła... ale cóż... my, ludzie dzicy, nie możemy zrozumieć tych znaków! „Mehendys“ zrozumiałby je natychmiast!
— Czemuż nie zwróciliście się z niemi do „mehendysów“ w Suezie albo w Gazie? — zdziwionym tonem pytał Żałyński.
Oczy Araba zaświeciły nagłym niepokojem. Widoczne było, że logiczne słowa gościa zaskoczyły go i wprowadziły w zakłopotanie.
Ochłonąwszy nieco, Ibn Tassil szepnął poufnym tonem.
— Czy jesteś, panie, „inglesi“?
Żałyński zaprzeczył ruchem głowy.
Ibn Tassil zmrużył znacząco jedno oko.
— Wiedz, panie, że dzieci pustyni nie mają zaufania do „inglesi“. Oni wszystko dla siebie...